Decyzja polskiego rządu o wycofaniu naszego kraju z Eurokorpusu przychodzi w najgorszym z możliwych momencie: gdy trwa dyskusja nt. Unii wielu prędkości, gdy odnowiły się idee zacieśniania współpracy przez grupy krajów np. w dziedzinie obronności. Polska sama dała do ręki argument silnemu w UE trendowi, by zostawić "krnąbrną" Warszawę poza głównym nurtem.

Decyzja polskiego rządu o wycofaniu naszego kraju z Eurokorpusu przychodzi w najgorszym z możliwych momencie: gdy trwa dyskusja nt. Unii wielu prędkości, gdy odnowiły się idee zacieśniania współpracy przez grupy krajów np. w dziedzinie obronności. Polska sama dała do ręki argument silnemu w UE trendowi, by zostawić "krnąbrną" Warszawę poza głównym nurtem.
Żołnierze Eurokorpusu /Patrick Seeger /PAP/EPA

Podejmując decyzję o wyjściu z Eurokorpusu, Warszawa sama siebie ustawiła "na aucie". Nie tylko nie dołączamy do kolejnej unijnej prędkości, ale sami ją opuszczamy, odsuwając się od jądra unijnych krajów: Francji, Niemiec, Belgii, Hiszpanii. Teraz będą integrować się jeszcze mocniej - ale już bez nas.

Do tej pory wszystkie polskie rządy prowadziły politykę "wkładania stopy w uchylone drzwi". Nie brzmi to może zbyt wzniośle, ale chodziło o to, by w takiej czy innej formie uczestniczyć w każdym większym europejskim projekcie tworzonym przez najważniejsze kraje. Nic o nas bez nas - to zasada, która bez względu na to, kto był u władzy, przyświecała Warszawie. Założenie było proste: nawet niewielka obecność "naszych" w jakiejś międzynarodowej strukturze oznaczała, że Warszawa wiedziała, co się dzieje. Ponadto nikt nie mógł nam już wtedy powiedzieć: "siedźcie cicho, bo nie uczestniczycie".

Teraz w sprawie Eurokorpusu decyzje będą zapadać za naszymi plecami. Nie będziemy mieć już na nie żadnego wpływu. Stracimy możliwość, by w 2019 roku polski generał dowodził całym Eurokorpusem.

W dodatku taki afront w stosunku do "unijnego trzonu" - który przecież w 2010 roku na nasz wniosek wyraził jednomyślną zgodę na nasze członkostwo - będzie nas kosztować politycznie. Tracimy wiarygodność. Unijne kraje nie będą już teraz traktować poważnie naszych zapewnień, że chcemy włączyć się w budowanie europejskiej obrony. Być może nawet stracimy trochę naszej wiarygodności w NATO, bo przecież Eurokorpus ma "dwie czapki" i może wykonywać operacje także na zlecenie Sojuszu Północnoatlantyckiego.

A w sprawach obronnych nie ma nic gorszego niż niedotrzymywanie zobowiązań. Jak przyjęlibyśmy w Polsce decyzję np. Kanady, gdyby nagle poinformowała, że nie będzie uczestniczyć we wzmacnianiu wschodniej flanki NATO, bo już jej się to nie opłaca, za dużo kosztuje, a poza tym Ottawa ma już inne priorytety?

Nie wystarczy mówić, że jesteśmy przeciwko UE wielu prędkości - trzeba umieć do tych różnych nurtów dołączyć, zaproponować jakąś wizję i konkretne rozwiązania. Obecnie w sprawach europejskiej obrony nie tylko nie mamy konstruktywnych propozycji - jedyne, co swoim podejściem prezentujemy, to destrukcja.