Pilot Jaka-40 ujawnia, że kontroler lotów, który miał zezwolić załodze tupolewa na zejście na wysokość 50 metrów, mówił o tym, kiedy maszyna była kilkadziesiąt kilometrów przed lotniskiem. To podważa tezę o umyślnie fałszywym sprowadzaniu samolotu. W rozmowie z Tomaszem Skorym porucznik Artur Wosztyl wspomina, że słowa o 50 metrach padły na długo przed podejściem do lądowania, kiedy załoga słyszała już o 100 metrach. "Był potężny huk, potężny dźwięk detonacji i jednocześnie taka fala, która przechodzi przez człowieka" - tak Wosztyl wspomina wydarzenia 10 kwietnia 2010 roku.

Tomasz Skory: Pan rzadko zabiera głos publicznie.

Por. Artur Wosztyl: Dokładnie.

To dzisiaj możemy rozmawiać dlatego, że jest czwarta rocznica?

Cztery lata po katastrofie nie ma opublikowanych zapisów z Jaka-40. Cały czas w środowisku, w społeczeństwie funkcjonuje teza, że porucznik Wosztyl ze swoją załogą zszedł poniżej warunków minimalnych narażając życie ludzkie i wylądował na siłę w Smoleńsku. Opublikowanie zapisów z Jaka-40 jednoznacznie by pokazało, że prosiliśmy o zgodę na lądowanie, taką zgodę otrzymaliśmy, odnośnie warunków meteorologicznych, gdzie kontroler ani raz nie powiedział nic o wysokości i wielkości zachmurzenia. Jednocześnie podawał cały czas informacje odnośnie warunków dotyczących widzialności, która wynosiła od 4 tys. do 1,5 metrów, przy których wylądowałem tam. Czyli to były warunki minimalne dla podejścia  nieprecyzyjnego. W Smoleńsku był jeszcze tzw. RSL - Radiolokacyjny System Lądowania. Wykorzystując ten system, do czego byłem przeszkolony, mogłem wylądować przy widzialności tysiąc metrów.

To kwestie pańskiej odpowiedzialności. Panu niewygodnie, mówiąc bardzo delikatnie, z tym żyć, prawda? Jest jeszcze jedna taka drażliwa sprawa. Pan słyszał komendę zezwalającą na zejście do 50 metrów.

Czy to była komenda? Ciężko to nazwać. To była informacja, którą podał kontroler, pytając się odnośnie lotniska o pozostałość ilość paliwa. Powiedział coś takiego: "jeżeli nie zobaczycie pasa z 50 metrów, bądźcie gotowi do odejścia na lotnisko zapasowe".

Na jakim etapie lotu to było?

To było w momencie dolotu z trasy.

Daleko od lotniska?

Już byli na łączności z korsarzem, zbliżali się do lotniska w Smoleńsku.

Jak pan sobie tłumaczy to, że tego nie ma w żadnych zapisach?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć. I nie chcę spekulować.

A dopuszcza pan możliwość, że pan źle pamięta tę sprawę?

Zarzucano mi, oczywiście, że pomyliłem 50 metrów ze 100 metrami. Natomiast, proszę pamiętać o tym, że to, o czym ja mówię, pada w zupełnie innym miejscu. A sto metrów pada, kiedy samolot znajdował się już na prostej przy wejściu do lotniska w Smoleńsku.

To jest kilkanaście kilometrów różnicy...

To jest nawet można powiedzieć, nawet, że parędziesiąt kilometrów różnicy i to jest moment, kiedy ja byłem w samolocie i kiedy byłem już na zewnątrz samolotu. Samolot, w momencie kiedy dostał zgodę na wykonanie zakrętu na kurs lądowania, w tym momencie wyszedłem z samolotu. Już tamtej korespondencji dalej nie słyszałem.

Tych stu metrów pan nie słyszał.

Nie.

Słyszał pan tylko pięćdziesiąt, kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, kiedy był samolot. A proszę mi powiedzieć, jak pan pamięta ten dzień? Ten poranek paskudny? Pan słyszał korespondencję będąc w kabinie, potem wyszedł pan na płytę lotniska. Wtedy doszło do katastrofy?

Byłem w środku samolotu, wraz z całą załogą, rozmawialiśmy. Słyszeliśmy, bo było tak, że Remek siedział w kokpicie razem z drugim pilotem. Ja tam dochodziłem, po prostu. Między innymi tam parę razy rozmawiałem z załogą. W momencie, kiedy dostali zgodę na wykonanie zakrętu na kurs lądowania, założyłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz, za mną poszła reszta załogi. Warunki meteorologiczne były zmienne. Patrząc się na to co się dzieje dookoła, było widać około tysiąca metrów. Przychodziły takie łaty mgły, które ograniczały tę widzialność do czterystu metrów. W pewnym momencie było tak, że strasznie te warunki się zmieniły o tyle, że zamiast widzialność się poprawić, po pogorszeniu się widzialności do czterystu metrów, przyszła następna taka łata mgły, która dodatkowo ograniczyła widzialność do dwustu metrów. Co spowodowało, że już nawet wieża, w cudzysłowie, która stała  obok samolotu, bo my staliśmy przy wieży, była słabo widoczna. Wtedy  Remek, za moją aprobatą, wyszedł i powiedział: "Arek teraz widać dwieście" . Także to jest takie znamienne. Było tak, że było zimno i słychać było jak ten samolot  się zbliża. Na ustalonym zakresie pracy silników.

A w samym momencie podejścia do lądowania jaka była widoczność?

W samym momencie podejścia do lądowania, to jak mówię, to się wahało od tysiąca do czterystu metrów.

Z chwili na chwilę.

Z chwili na chwilę, bo to było tak, że poprawiała się, przechodziła łata takiej mgły...

Chmura po prostu...

Chmura to jest inne zjawisko. Przechodziło i ograniczało tą widzialność. W ciągu  minuty niecałej odchodziła i znowu była poprawa tej widoczności. W pewnym momencie się pogorszyło to na tyle, że na jedną naszła druga taka łata mgły, która ograniczyła dodatkowo tę widzialność.

I akurat wtedy samolot podchodził.

Nie, oni już byli na prostej. Oni byli na prostej. To było jeszcze kilka minut przed katastrofą.

Ale takie warunki się utrzymały do momentu katastrofy?

Tak, już się utrzymały.

A jak pan wspomina sam moment katastrofy? Jak do pana dotarła ta wiedza, wiadomość? Gdzie pan był? Co pan robił?

Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. To było tak, że słychać było, jak ten samolot się zbliża, doszło do tych bardzo niepokojących dźwięków, przerażających wręcz. Słychać było, jak dochodzi tak jakby do niszczonej konstrukcji samolotu. Dochodzą fale uderzeniowe i dźwięk detonacji. Na koniec słychać było, jak jeden z silników milknie, po prostu słychać, jak schodzi z obrotów. Następuje martwa cisza. Pierwsze co - zdezorientowani jesteśmy, nie wiemy, co się dzieje. Wziąłem telefon od drugiego pilota i zadzwoniłem do dowódcy pułku. Poinformowałem go, że coś złego stało się przy podejściu na lotnisku w Smoleńsku z tupolewem. Ale mówię: "to nie jest informacja potwierdzona". Zadzwoniłem do DKL-a informując go o tym samym. Powiedziałem, że zadzwonię, jak jakieś konkrety uzyskam. Później zobaczyłem człowieka, który wychodzi z wież. Pierwszy oficer, który poszedł spokojnie do wozów zabezpieczenia technicznego i razem z tymi wozami pojechał na miejsce katastrofy.

Spokojnie? Nie nerwowo?

Bardzo spokojnie. Już był ubrany, mundur zapięty, czapka nałożona. Wyszedł, spokojnie idąc w naszym kierunku, musiał iść w naszym kierunku, żeby dojść do tych wozów zabezpieczenia technicznego, musiały nas ominąć.

I co dalej?

Zawahał się, jak nas zobaczył, ale zaczął iść. Mijając nas, podeszliśmy do niego wszyscy, pytamy się, to znaczy Remek wtedy się zapytał (świętej pamięci): "szto z naszoj tuszkoj?"  Klient tak się spojrzał: "odletiała". No jak odleciał? Słychać by było, 70 ton przelatujące nad głowami, no przecież nie jesteśmy pierwszy raz na lotnisku, słyszymy, jak to działa, jak to funkcjonuje. Doszedł do samochodów zabezpieczenia technicznego. Otworzył pierwsze drzwi samochodu, który stał najbliżej nas, było widać, że rozmawia chwilę, wsiada, zamyka drzwi i wszyscy "na hura" pojechali w tamtą stronę. To już mieliśmy pewność, że po prostu samolot spadł na ziemię.

A kiedy dowiedzieliście się oficjalnie, że samolot spadł? Bo tego się domyśliliście.

Oficjalnie dowiedzieliśmy się tego w momencie, kiedy, bodajże ambasador chyba, tam był ambasador Polski...

Ambasador Bahr.

On razem z tą całą kolumną pojechał na miejsce zdarzenia. I dostaliśmy informacje od niego, że samolot jest i najprawdopodobniej trzy osoby przeżyły. To, o czym mówił pan minister Macierewicz, jeszcze to przez jakiś czas funkcjonowało, że trzy osoby najprawdopodobniej przeżyły, zostały zabrane z miejsca katastrofy. I to funkcjonowało tam, na miejscu przez około dwie godziny.

Panie poruczniku, kiedy pan wspomina te, jak pan mówił, przerażające dźwięki, kiedy samolot podchodził do lądowania, te trzaski, użył pan słowa: detonacja. Jakiego rodzaju detonacja? Czy to, na pańskie doświadczenie, przypominało wybuch? Czy to była detonacja czegoś uderzającego w ziemię? To bardzo istotne.

Nie jestem w stanie odpowiedzieć jednoznacznie, nie widziałem. Ja słyszałem. Ja mówię tylko o swoich wrażeniach słuchowych. Natomiast ta fala dźwiękowa, ten dźwięk, który słyszałem, był podobny do tego, jak kiedyś w niedużej odległości ode mnie wybuchł granat ćwiczebny, będąc jeszcze w Wyższej Szkole Oficerskiej. Ten dźwięk tak, jak próbuję przypisać jakikolwiek dźwięk do tej całej sekwencji, bo to nie jest tak, że to na pewno było to, ten dźwięk był bardzo podobny. Po prostu blisko, potężny huk, potężny dźwięk detonacji i jednocześnie taka fala, która przechodzi przez człowieka.

Ta sekwencja dźwiękowa, jakby pan ją opisał w kolejności, tak w chronologii. Słyszycie zbliżający się samolot...

Słyszę zbliżający się samolot, na jakimś niskim, ustalonym zakresie pracy silników. Dźwięk silników zaczyna narastać. On narasta, zwiększa się hałas. Osiąga jakiś poziom ten hałas, już się nie zmienia. Czyli silniki osiągnęły jakąś tam ustaloną wartość, jakiś zakres obrotów. To trwa przez kilka sekund i zaczynają dochodzić trzaski, huki, dudnięcią. Czyli po prostu takie wrażenia słuchowe, które są odseparowane od siebie czasowo, to nie jest tak, że one nakładają się na siebie. Później te dźwięki zaczynają się nakładać.

Samolot ścina drzewa.

Nie jestem w stanie odpowiedzieć, co się stało.

Tak się domyślamy.

Oczywiście, można sobie snuć teorie, prawda, ja mówię tylko o wrażeniach słuchowych, to, co słyszałem. Później dochodzi do tego, że te dźwięki zaczynają się nakładać jedne na drugie. Taka kaskada tych dźwięków, jedne na drugie, one się zaczynają tak jakby łączyć ze sobą. Dochodzi dźwięk niszczonej konstrukcji, taki szczęk, jęk metalu, ciężko mi to nazwać, mówię to jest coś, co pierwszy raz słyszałem w życiu. Mam nadzieję, że nigdy więcej tego nie usłyszę. Słychać było detonację i po tych detonacjach słychać było, jak jeden z silników schodzi z zakresów, w sensie, że prędkość obrotowa silników maleje do zera. Nastaje martwa cisza. Tak to wyglądało. Także to trwało kilkanaście sekund.